Czekałam na to wiele lat, zawsze tłumacząc się brakiem czasu, pieniędzy, możliwością nieotrzymania wizy i wieloma innymi wymyślonymi problemami. I akurat wtedy gdy świat walił mi się na głowę i mijał 9 miesiąc jednego z najgorszych emocjonalnie lat w moim życiu złożyłam wniosek o wizę, kupiłam bilet i w trzy tygodnie od rozpoczęcia całego procesu byłam już za oceanem. Mam to szczęście, że moja najlepsza przyjaciółka, z którą dzielę moje smutki i radości już od ponad 25 lat, mieszka właśnie w Ameryce i choć namawiała mnie już setki razy na przyjazd do niej, dopiero wówczas jej posłuchałam. I tak rozpoczęła się moja pierwsza przygoda z Ameryką! To mój pierwszy tak długi lot, który spędzę sama, obok kogoś zupełnie mi nieznanego z wewnętrznym, wielkim jak ocean strachem przed lataniem.
Środa – dzień pierwszy
W środku nocy na lotnisko przywiózł mnie brat i choć spałam tylko 2h a wiem, że przede mną cała doba na nogach to i tak czuję się jak nowo narodzona. W końcu nieznany świat czeka już na mnie a ja na niego i niebawem mam poznać jego smak. Postanowiłam, że będę się dobrze bawić i spróbuję wyzbyć się wszystkich lęków a i może kogoś ciekawego na swojej drodze poznam. Wchodzę na pokład pierwszego samolotu Warszawa-Amsterdam , odwracam się za siebie i widzę znajomą twarz. Hmm czy ja się nie pomyliłam? – myślę sobie. Odwracam się kolejny raz i widzę Pawła Małaszyńskiego. Udaję, że zupełnie mnie to nie rusza choć stoi tuż za mną z jakimś kolegą a ja sobie przypominam jak bardzo lubiłam graną przez niego postać w „Magda M” czy „Twarzą w twarz”.
Następne dwie godziny spędzam w samolocie z motylami w brzuchu, nie wierząc, że za kilkanaście godzin będę tysiące kilometrów od Europy. Natychmiast po wylądowaniu oczywiście dzwonię do mamy i się melduję, że szczęśliwie dotarłam i kto ze mną leciał samolotem
:). Po czym przechodzę przez odprawę na kolejny samolot, już do USA gdzie Pan zadaje tysiąc pytań: „ a po co lecę, a do kogo, a czemu nie byłam w Ameryce wcześniej skoro mam tam przyjaciółkę? Itd… I tak trwa to około 5 minut po czym Pan celnik oddaje mi paszport i mówi, że mogę przejść dalej. Gorąco współczuję tym ludziom, którzy nie mówią po angielsku bo musi być to dla nich podwójny stres. Znowu zdejmowanie butów, okryć wierzchnich, wyjmowanie aparatu i wszelkich ładowarek i na reszcie znajduję się przy właściwym wyjściu, z którego wsiądę do samolotu do Seatle, a to jeszcze nie będzie koniec powietrznej przygody w przeciągu jednej doby
:).
Ludzi oczekujących na lot jest dużo, a nawet bardzo dużo i większość Holendrów i Amerykanów. Ale nie jestem jedyną Polką na pokładzie bo znowu leci ze mną Paweł M. i jego kolega
:). Niestety okazuje się, że po wejściu do samolotu nie siedzimy obok siebie
;-). Moim towarzyszem podróży na kolejne 10h jest pan pochodzący z Ukrainy a mieszkający od 10 lat w Stanach. Dobrze, że przed samym startem jak rozmawiałam z mamą nie palnęłam niczego głupiego o sąsiedzie, kiedy zapytała mnie kto siedzi obok
:), bo okazało się, że rozumiał większość mojej rozmowy
:). Pamiętajcie zatem, że choć nasz język trudny i niepopularny to jednak niektórzy mogą go dobrze rozumieć
:).
Na całe szczęście podczas całego długiego lotu nie ma żadnych turbulencji ( a naszykowałam się na najgorsze
;-) zabierając ze sobą całą apteczkę leków przeciwko chorobie lokomocyjnej). Latanie nigdy nie należało do moich ulubionych zajęć choć już sporo lotów odbyłam. Podczas długiej podróży mój sąsiad nie daje mi spać opowiadając różne historie ze swojego życia. Tak więc słucham, jem, piję i tylko 2h śpię. Poza lodowcami Grenlandii, które robią na mnie ogromne wrażenie nic ciekawego po drodze nie ma
:). Ocean jak ocean, dużo wody i nic więcej.
Nareszcie po ponad 10h lądujemy w Seatle. Niebo troszkę zachmurzone i niewiele widziałam podczas podejścia do lądowania ale cieszę się, że zaraz będę mogła zejść na ląd
:). A tam czeka na mnie kolejna kontrola tym razem wizowa gdzie Pan celnik decyduje czy zostanę wpuszczona na terytorium Stanów Zjednoczonych czy nie. Dzięki Bogu nie zadaje mi miliona pytań tylko: w jakim celu przyjechałam, gdzie się zatrzymam i na jak długo? Później odciski palców, spojrzenie w kamerkę, pieczątka w paszporcie z datą kiedy wjeżdżam i do kiedy mogę zostać i już jestem w Ameryce!
Teraz muszę odebrać bagaż i nadać na kolejny lot, przejść jeszcze jedną kontrolę bezpieczeństwa gdzie znowu aparat, ładowarki, buty i inne przedmioty lądują w kuwetkach i odbędę ostatni lot. Minęło już 18h kiedy wyjechałam z domu a jeszcze przede mną dwu godzinny lot i około godziny spędzonej na lotnisku. Niebawem opuszczę stan Waszyngton i udam się do Utaha, a dokładniej do miasta mormonów czyli Salt Lake City. Wsiadając do samolotu jestem już ledwo przytomna i sił mi wystarcza tylko na 15 minutową pogawędkę z przemiłą sąsiadką, która jest w ogromnym szoku, że już tak długo jestem w podróży i nieźle się trzymam
;-). Po niecałych 2h lotu przed samym lądowaniem budzę się bo trochę nami trzęsie ale zmęczenie powoduje, że jest mi obecnie wszystko jedno i turbulencje mnie zupełnie nie przerażają. Gdybym trzeźwo myślała i byłby to mój pierwszy lot to pewnie paznokcie wciskałabym w podłokietniki fotela. Dokładnie po ponad 21 godzinach od wyjścia z domu ląduję w SLC! Mam ochotę od razu położyć się i spać, gdziekolwiek to możliwe ale tutaj jest dopiero 4 po południu przy czym w Polsce już północ!Staram się jakoś rozbudzić bo zaraz spotkam się z moją przyjaciółką, jej mężem i ich córką. Ale oczywiście pierwsze co robię to piszę do domu, że szczęśliwie doleciałam do SLC i wszystko jest w jak najlepszym porządku
:). Odbieram walizki, rozglądam się po hali przylotów i widzę całą trójkę czekającą na mnie! Jestem bardzo wzruszona bo choć nie tak dawno widziałam ich w Polsce to jednak teraz jestem u nich, po długiej męczącej podróży, po starciu z własnymi lękami, po wielu godzinach spędzonych nad oceanem, który do tej pory wzbudzał we mnie dużo strachu, nareszcie zaczynam spełniać swoje jedno z największych podróżniczych marzeń i to u boku ludzi, których kocham!
Nie mam bladego pojęcia jak spędzę następne 2 tygodnie, co zobaczę, kogo poznam ale jestem cholernie szczęśliwa, że mogłam tu przylecieć. Moja przyjaciółka pytała się mnie co chciałabym zwiedzić, dokąd pojechać ale zrobiłam tylko niewielki zarys tego co może przyjdzie mi zobaczyć. Nie podejrzewałam wówczas, że aż w tyle pięknych miejsc zostanę przez nich zabrana.
Choć jestem nieziemsko zmęczona i śpiąca to nie chcę zmarnować ani jednej minuty i od razu tego samego dnia robimy sobie wieczorny spacer wokół Kapitolu (The Utah State Capitol). Patrzę na niego i mówię, że wygląda prawie identycznie jak ten w Waszyngtonie, po czym dowiaduję się, że praktycznie większość wygląda tak samo
:). Budynek i teren dookoła niego robią na mnie spore wrażenie. Nie dosyć, że jest tak czysto, że mam wrażenie iż można jeść z chodnika, to trawa skoszona wszędzie równo co do centymetra, drzewa obsypane kamyczkami, równe chodniki a w tle kolorowe góry (coś jak nasze Bieszczady jesienią).
Po pierwszym spacerze w USA, kolacji i długich rozmowach czas pójść spać. Tylko jakby to powiedzieć, zmęczenie osiągnęło już taką fazę, że chęci na spanie minęły i dotknął mnie problem bezsenności. Kiedy udaje mi się w końcu zasnąć to po 3h snu mój organizm stwierdził, że jest już wypoczęty i w środku nocy postanowił się obudzić. Oczywiście w środku nocy w USA bo w Polsce jest już południe więc nic dziwnego iż nie mam ochoty na dłuższy sen. I tak dopadł mnie jet lag, który dał mi się we znaki w ciągu pierwszych trzech dni.
Czwartek – dzień drugi
Że jest to środek tygodnia a moja przyjaciółka jak co dzień chodzi do pracy to ja, jej mąż i córa szykujemy się na spędzenia czasu razem odwiedzając nieznane mi zakątki miasta. Michał zaplanował na początek poznanie centrum SLC, zobaczenie katedry mormonów i przespacerowanie się do centrum handlowego, w którym możemy znaleźć nie tylko sklepy ale i dwa małe wodospady, trzy fontanny, potok przepływający przez środek i wiele ciekawych atrakcji.
Najpierw wybieramy się do skweru, na którym znajduje się świątynia mormonów, muzeum jej powstania, centrum turystyczne, piękny kwiecisty ogród i kilka innych ciekawych miejsc, które warto odwiedzić jeśli miałby ktoś ochotę na szersze zgłębianie wiedzy nt. kościoła pod nazwą Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Postanowiłam zobaczyć katedrę w środku gdyż z zewnątrz wygląda przepięknie jednak nie wiedziałam wówczas, że wejście do niej przysługuje tylko wyznawcom owej religii. Tak więc po chwilowym rozczarowaniu idziemy do muzeum Historii i Sztuki Kościelnej, które zgromadziło 60 tysięcy eksponatów związanych właśnie z życiem, historią i twórczością mormonów a później do Biblioteki Historii Rodziny gdzie znajduje się kolekcja genealogiczna. Muszę przyznać, że choć nie byłam wielce zainteresowana tą religią i historią jej kościoła to atrakcje te sprawiły, że ciekawie i miło spędziłam tam czas i nawet znalazłam Biblię i Księgę Mormonów wydaną w języku polskim.
Naprzeciwko katedry stoi piękna fontanna otoczona drzewami i kwiatami przed która oczywiście muszę zrobić zdjęcie. Michał mówi, że często mormoni biorący ślub robią sobie tutaj sesje zdjęciowe zaraz po uroczystości. Faktycznie okolica jest urokliwa i… czysta, nawet bardzo czysta. Przeszliśmy dotąd kilka przecznic a ja nadal nigdzie nie dostrzegłam najmniejszego śmiecia fruwającego po chodniku czy ulicy. Jak na razie uznaję to miasto najczystszym jakie widziałam w moim życiu
;-).
Zaraz za katedrą, przy kolejnej ulicy stoi wielkie centrum handlowe (City Creek Center), które odwiedzamy. Na razie nie w celu robienia zakupów tylko przespacerowania się po jego terenie, którego notabene mało nie jest, bo aż 20 hektarów.
W drodze powrotnej do mieszkania wstępujemy do sklepu (nie jakiegoś wielkiego hipermarketu tylko zwykłego, średniej wielkości marketu). Naszła mnie ochota na płatki śniadaniowe i choć moja przyjaciółka ma ich w domu trzy rodzaje to postanawiam kupić kolejne
;-). Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu pojawia się cała, długaśna aleja tylko i wyłącznie z płatkami do mleka! Wiedziałam wcześniej, że w Ameryce wszystko jest duże (pralki, suszarki, lodówki itp..) ale taki wybór płatków śniadaniowych to jakieś szaleństwo! Oszołomiona tym co widzę, w końcu po 10 minutach decyduję się na jedne:).
Po południu Magda wraca z pracy i po wspólnym obiedzie i odpoczynku oznajmiają mi, że wybieramy się na punkt widokowy, z którego widać całą panoramę miasta i otaczające je góry. Tak więc pakujemy się do samochodu i po 10 min. przejażdżki wysiadamy przy Ensign Peak Nature Park. Jest to wzgórze, które ma zaledwie niecałe 122 m wysokości i wejście na sam szczyt wolnym krokiem zajmuje około 25 minut z psem, dzieckiem i kobietą w ciąży
;-) ale widoki z samej góry szczególnie przy zachodzie słońca są przepiękne. To na tym szczycie, przywódca mormonów - Brigham Young w lipcu 1847 roku stwierdził, iż tutaj czyli w SLC osiądą oni i zbudują swoje „imperium”. I faktycznie jeszcze do niedawna miasto było zamieszkane w większości przez mormonów.
Krajobraz rozpościerający się z tego miejsca jest jak niekończąca się opowieść. Ma się ochotę tak po prostu wpatrywać w niego godzinami. To był świetny pomysł na zakończenie drugiego dnia mojej wycieczki.
Piątek – dzień trzeci
Z samego rana po śniadaniu wybieramy się nad Wielkie Słone Jezioro (Great Salt Lake). Nie mam żadnego wyobrażenia jak może wyglądać choć Michał ostrzega mnie, że nic szczególnego poza wodą w oddali i dużą ilością soli od brzegu jeziora to raczej nie zobaczę
:) ale warto się wybrać bo to dość niedaleko i jak literatura wspomina jest to drugi na świecie pod względem zasolenia akwen wodny zaraz po Morzu Martwym. Faktycznie przybywając na miejsce widzę biel, biel, biel i gdzieś w oddali wodę. Żeby dojść do wody pokonujemy szybkim truchtem kilkaset metrów odparowanej soli, w miejscu której w przeszłości była również woda. Dookoła nas nie ma żywej duszy. Na parkingu tylko nasz samochód. Jezioro jest ogromne i z tego co czytam jest ono największe w Stanach Zjednoczonych (120 km długości i 45 km szerokości). Jest cicho, słonecznie i za ciepło jak na mój dzisiejszy strój
:). Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie spróbowała czy faktycznie jest takie słone jak się o nim czyta, no i faktycznie jest
:). Aż twarz mi się wykrzywiła po polizaniu palca zanurzonego w wodzie
:). Robię kilka zdjęć i wracamy do samochodu bo zaraz czekają mnie kolejne atrakcje.
Po powrocie do domu przebieramy się, bierzemy rowery plus przyczepkę dla dziecka, Michał dopina ją do swojego roweru wraz z „małą księżniczką” w środku i ruszamy do City Creek Canyon czyli połączenia parku z kanionem, gdzie można pospacerować, pojeździć na rowerze, pobawić się z psem czy najzwyczajniej odpocząć. Trzeba się trochę zmęczyć żeby na rowerze móc podziwiać piękno przyrody bo trasa wiedzie cały czas pod górę. Choć nie mam najgorszej kondycji to jednak są momenty, że powątpiewam iż dam radę dalej jechać. Jedyna myśl jaka mnie podtrzymuje na duchu to fakt, że z powrotem będzie cały czas z górki
:). Zmęczona choć z wielkim bananem na ustach wracam po 2h do domu i zapowiadam, że następny dzień na żaden rower już nie wsiądę i muszę sobie choć troszkę odpocząć
:).
Sobota – dzień czwarty
Tak jak zapowiedziałam wczoraj dzisiaj nie dam się namówić na więcej sportu. Plan jest aby nic nie robić i moje nogi po wczorajszej przejażdżce są bardzo wdzięczne za taki przebieg sytuacji
;-). Tak więc tylko jedziemy na zakupy, gotujemy, oglądamy filmy a wieczorem wybieramy się do centrum handlowego, w którym byłam dwa dni temu. Magda chce sobie kupić kolczyki więc idziemy na babskie zakupy zostawiając Michała z córą w domu. Muszę przyznać, że wieczorową porą kiedy wszystko jest podświetlone miasto i teren galerii wyglądają bardzo okazale.
Niedziela – dzień piąty
Choć jest połowa października to słońce podczas tej podróży jak na razie mnie nie opuszcza. Dlatego chcąc to wykorzystać udajemy się wszyscy na przechadzkę po okolicznych wzniesieniach. Wybieramy nie za wysokie miejsca bo Magda w szóstym miesiącu ciąży nie powinna za bardzo się nadwyrężać. Choć ja i tak podziwiam ją bardzo bo nie wiem czy będąc w jej stanie miałabym siły na podejście nawet pod niewielkie pagórki
:). Spacer zajmuje nam niecałe dwie godziny a ja kolejny raz nie mogę uwierzyć w jak pięknym miejscu oni mieszkają. Ile atrakcji można samemu sobie zagwarantować jak tylko ma się na to ochotę. Jak blisko ma się góry, pagórki, jeziora, kaniony i parki narodowe. Mam ochotę tu zostać na dłużej i takie spacery robić sobie kilka razy w tygodniu. Tu gdzie my jesteśmy jest jeszcze piękna kolorowa jesień. Trawy mienią się kolorami a po drugiej stronie miasta na szczytach gór widać już śnieg. Za dwa tygodnie rozpocznie się już sezon narciarski w SLC. To naprawdę coś niesamowitego czego bardzo brakuje mi w moim mieście.
Po wieczorze filmowym kładę się spać z nadzieją, że mój jet lag minął bo wczoraj po raz pierwszy nie obudziłam się o 3 nad ranem z myślą, że można by już wstać
:).
Poniedziałek – dzień szósty
Tak jest! Jet lag pokonany! W końcu jestem wyspana i wypoczęta oraz gotowa na kolejny dzień przygód
:).
Dziś wybieramy się do Parku Stanowego Antelope Island (Antelope Island State Park). Jest to park stanowy obejmujący swoim terenem największą wyspę na Wielkim Słonym Jeziorze o nazwie Antelope. Kierujemy się na północ od SLC przez następnych około 60 km i docieramy na miejsce. Siedzę z otwartą buzią i staram się robić zdjęcia. Teren parku jest… ogromny, tzn. może dla mnie bo Michał powtarza, że w każdym większym parku w Stanach są drogi betonowe i takie przestrzenie, że trzeba je pokonywać samochodem bądź rowerem. Dla mnie to zupełna nowość. Parki z Polski kojarzą mi się z lasami, zielenią, ścieżkami a nie tym co właśnie widzę
:). Dojeżdżamy do informacji turystycznej (visitor center) gdzie oczywiście kupuję widokówki i ruszamy na zwiedzanie punktów widokowych. Nie muszę wspominać, że tło jakie się przed nami maluje kolejny raz pozostawia mnie oniemiałą
:). Mijamy po drodze węże (choć nie znam się na nich zupełnie to jednak nie ryzykuję zbyt bliskiego spotkania z tym okazem) oraz bizony. Te drugie są naprawdę na wyciągnięcie ręki. Michał chcąc mi zrobić frajdę podjeżdża bardzo blisko i choć wyskakuję na ułamek sekundy z samochodu by mógł mi z bizonem zrobić zdjęcie to natychmiast wchodzę do środka by nie drażnić zwierza. Pełni wrażeń i z dziesiątkami zrobionych zdjęć wracamy do domu.
Wtorek – dzień siódmy
Odpuszczam sobie wszelkie atrakcje bo chcę się wybrać na zakupy
:). Już orientuję się w prostym rozkładzie ulic w Ameryce i podążam według wskazówek jakie dostałam, do innego równie dużego centrum handlowego – The Gateway. Buszuję po sklepach chcąc kupić parę pamiątek i jakąś odzież. Zawsze jak wyjeżdżam staram się przywieźć coś ciekawego mojej rodzinie i przyjaciołom więc i tym razem nie wrócę z pustymi rękoma. Po paru godzinach wracam do domu i podpytuję Michała jakie mamy plany na następne dni
:). Wiem, że szykują mi z Magdą jakąś niespodziankę ale nie chcą zdradzić szczegółów
;-). Mówią tylko, że wybierzemy się do Las Vegas a później stamtąd do jednego z parków narodowych. O rany! Las Vegas! Nie sądziłam, że tam pojadę! A teraz Michał pyta się mnie czy mam ochotę lecieć helikopterem nad Wielkim Kanionem?! Myślę, że chyba mi się coś przesłyszało, ja w helikopterze, nad kanionem? Mówi, że jak mam ochotę to zarezerwuje taki lot na piątek tylko żebym była pewna czy chcę tzn. czy się odważę. Dzwonię do rodziców i im mówię jaką mogę mieć możliwość, tylko, że to mało nie kosztuje bo aż 300$. Ale z drugiej strony może nigdy nie będę w Wielkim Kanionie, może drugiej szansy nie będzie? Oczywiście rodzice namawiają mnie abym leciała i się nawet nie zastanawiała
:). Tak więc Michał rezerwuje mi lot i zapewnia, że na pewno będę zadowolona
:). No oby bo 300$ drogą nie chodzi
;-).
Środa – dzień ósmy
Wstajemy wcześnie rano, Magda wychodzi do pracy a ja zaczynam pakować rzeczy na następne kilka dni i robić kanapki na drogę. Chcemy wyjechać przed 10 rano żeby na około 16-17 móc być w Las Vegas. Magda kupiła sobie bilet lotniczy i dołączy do nas w piątek po południu. Zabieramy co potrzebne i ruszamy w drogę. Jedziemy na południe drogą stanową nr 15 mijając po drodze takie miasta jak Provo czy St. George. Czasami wiele mil nie ma nic poza oddalonymi o kilka kilometrów formami skalnymi czy ciągnącymi się w nieskończoność bezdrożami. Ameryka jest wielka i momentami zupełnie niezamieszkana. Na granicy stanów Utah/Arizona i Arizona/Nevada cykam fotki znanym z filmów tablicom z napisami np. „Welcome to Nevada”
:).
Z małymi przystankami na jedzenie czy rozprostowanie nóg docieramy do Las Vegas przed godziną 17.00. Meldujemy się we wcześniej zarezerwowanych pokojach w hotelu Circus Circus i po chwilowym odpoczynku ruszamy na miasto
:) ale wcześniej zahaczamy o zaplecze hotelowe bo chcę zobaczyć jak tutaj wyglądają kasyna. Jeśli był ktoś z Was w kasynie np. w Monte Carlo to będzie miał tutaj zupełnie inny obraz kasyna. Tu ludzie wchodzą ubrani jak im się podoba i z czym im się podoba. Mogą usiąść z zestawem z McDonald’sa przy maszynie i grać do woli
:). Tutaj nikt nie sprawdza dowodu tożsamości i nie pyta o wiek. Jedynie z bardzo małymi dziećmi nie można przebywać w kasynie a tak poza tym to hulaj dusza piekła nie ma
;-). Po spacerze w „Hadesie” wychodzimy na zewnątrz i udajemy się na główną ulicę LV czyli Las Vegas Blvd przy której stoją wielkie hotele-kasyna znane z wielu amerykańskich produkcji filmowych jak np. Ocean’s Eleven czy Kac Vegas. Na odcinku 7 km tej ulicy znajduje się aż 19 z 25 największych hoteli na świecie pod względem ilości pokoi. Zaczyna się ściemniać więc wszystkie te hotele, restauracje, sklepy są jak w Polsce choinki w Boże Narodzenie. Wszystko dookoła się mieni a muzyka zmienia się co kilka metrów bo w każdym miejscu grają coś innego. Dawno nie słyszałam takiego hałasu. Wszystko to miesza się z dźwiękami klaksonów samochodowych, śpiewaniem ulicznych artystów i rozmowami ludzi. Choć jest już wieczór i jest druga połowa października to nadal jest ponad 25C i powietrze jest dość suche. A to wszystko przez to, że Las Vegas leży na środku pustyni. Nie chciałabym znaleźć się tutaj w sezonie letnim kiedy w cieniu jest ponad 40C i ludzi 10 razy więcej niż obecnie.
Każdy hotel to budowla nawiązująca do czegoś innego najczęściej do innych obiektów z całego świata. Mijamy Wenecję i plac Św. Marka, na którym jest w skali 1:1 zbudowany Pałac Dożów, dalej widzimy fontannę Di Trevi jaką możemy odnaleźć w Rzymie czy wieżę Eiffla z Paryża i Łuk Triumfalny. Po co Amerykanin ma odwiedzać Europę skoro może przyjechać do LV i mieć wszystko „w pigułce”
;-). I to wszystko znajduje się przy jednej ulicy. W jednym z hoteli występuje właśnie Shania Twain a w innym hotelu swoją iluzję prezentuje David Copperfield. Po długim lecz fascynującym spacerze wracamy do hotelu aby dobrze się wyspać i odpocząć przed kolejnym interesującym dniem.
Czwartek – dzień dziewiąty
Budzę się wcześnie rano z niedowierzaniem, że jestem w Las Vegas
:). Słońce świeci za oknem, żadnej chmury na niebie, w Polsce trochę ponad 10C a ja mam tutaj prawie 30C, no żyć nie umierać
;-). Zaraz po śniadaniu wybieramy się na długi spacer po Las Vegas tym razem aby zobaczyć to miasto za dnia. Najpierw udajemy się na najwyższy punkt obserwacyjny w LV i na całej półkuli zachodniej czyli do hotelu-kasyna Stratosphere. Już wczoraj jak wjeżdżaliśmy do miasta zauważyłam ten wysoki hotel, trochę wyglądający jakby na samej jego górze wylądował statek kosmiczny
:). Hotel ten ma wysokość 350m więc faktycznie widoki muszą być ciekawe.
Po kilkunastu minutach spaceru, podziwiając „maszyny” jakimi ludzie jeżdżą w Ameryce docieramy do hotelu. Michał kupuje bilety a ja tymczasem zabawiam „moje przyszywane, tymczasowe” dziecko, które bardzo polubiło ciocię
:). Wjazd na samą górę bez korzystania z żadnych tamtejszych atrakcji jak np. karuzela insanity rozciągająca się 20m od krawędzi wieży, kosztuje 20$ od osoby. Ja osobiście za wszelkie tego typu atrakcje z góry dziękuję
:). To nie na mój żołądek
:). Przed wjazdem windą na sam szczyt musimy przejść przez kontrolę i wszystkie ewentualnie niebezpieczne rzeczy (jak choćby ramie teleskopowe do aparatu) należy zostawić w przechowalni, z nimi nie wjedziemy na górę. Winda pokonuje wysokość bardzo szybko i niecałą minutę później jesteśmy na samej górze. Wow… nie wiem co powiedzieć, od której strony zacząć robić zdjęcia, brak mi słów! Niecałe 10 lat temu byłam na Wieży Eiffla, z której widoki też zrobiły na mnie duże wrażenie, ale nie było tak przejrzystego nieba i pięknej pogody, więc teraz to co widzę chyba na dłużej zapamiętam
;-). No i trzeba dodać, że ten punkt obserwacyjny jest o prawie 50m wyższy niż budowla w Paryżu. Jak już oswoiłam się z wysokością i ekscytacja trochę opadła mogę zacząć robić zdjęcia
:) i przyglądać się tym wszystkim atrakcjom. Jak patrzę na ludzi w karuzeli czy w wagonie X-scream (jeżdżącym w dół i w górę po wyciągniętym ramieniu) to słabo mi nie jest ale przyznaję, że atrakcje są raczej dla tych co choroby lokomocyjnej i lęku przed wysokością nie mają
:).
Po spędzeniu ponad godziny na górze i w środku i na zewnątrz jedziemy odebrać rzeczy pozostawione w przechowalni i odwiedzić tutejsze kasyno. Postanowiłam po raz pierwszy w życiu zagrać w kasynie
:). Nie jestem fanką żadnych gier, nawet tych planszowych więc temat ten nigdy mnie „nie kręcił”. Ale być w Las Vegas i nie spróbować to już grzech
;-). Dlatego zakładam, że nie wydam więcej jak… 15$ hehehe i zobaczę na czym ta zabawa polega, że tak wielu ludzi szybko się uzależnia. Nie umiem zbytnio grać w karty, ruletka też odpada bo dla mnie to żadna frajda więc wybieram stół do blackjacka
:). Michał na szybko tłumaczy mi zasady bo ich też nie znam i ruszam do stołu a on z oddali robi mi zdjęcia
:). Krupierowi natychmiast mówię, że to moja pierwsza gra w życiu w kasynie i proszę aby pomału mi wszystko wytłumaczył
:). Pan bardzo przemiły, pyta się mnie skąd jestem po czym zamiast Poland rozumie Holland i zaczyna mówić coś o tulipanach
:). Więc jeszcze raz powtarzam, że nie jestem z Holandii tylko z Polski, na co on „aha… „ i zaczynam stawiać
:). Na początku idzie mi całkiem nieźle i wygrywam śmiesznie niewielkie pieniądze, choć dla mnie każdy wygrany dolar to jak prawie 6 w totolotka
;-). Zabawa trwa około 20 min więc to niezły sukces, że z 15$ aż tyle czasu mogę sobie pograć. Po tym czasie, tracąc ostatniego dolara dziękuję Panu za grę i wyjaśnienie zasad i radosna jak małe dziecko, które dostało nową zabawkę wracam do Michała i śpiącej królewny
;-).
Teraz mamy plan przejść wzdłuż całą główną ulicę by pozwiedzać większość hotelowych atrakcji jakie ukazuje Las Vegas. Z hotelu Stratosphere do ostatniego hotelu, który mamy w planie czyli Mandalay Bay mamy ponad 9 km więc postanawiamy wrócić do hotelu, pozwolić małej się przespać i za 2-3h ruszyć samochodem do Mandalay Bay, skąd podejmiemy spacer główną ulicą:). Zaraz za hotelem, dosłownie przy następnej przecznicy znajduje się bardzo duży sklep z pamiątkami (oczywiście wszystko to „made in China” ) więc postanawiam wstąpić by pokupować trochę magnesów na lodówkę, breloczków i tego typu gadżetów
:). Sklep nazywa się Bonanza Gifts i rzeczywiście jest w czym wybierać jeśli ktoś tak jak ja, poszukuje drobiazgów na pamiątkę.
Po krótkim odpoczynku, kiedy największe słońce minęło postanawiamy wyruszyć znowu „na miasto”
:). Las Vegas w dzień nie robi takiego wrażenia jakie robiło ubiegłego wieczoru. Teraz to zwyczajne miasto, dość ruchliwe, z tysiącami turystów i nadal bardzo głośne
:). Pierwszy hotel, który odwiedzamy to wspomniany wcześniej Mandalay Bay. Hotel z bliska jest ogromny a na terenie dookoła niego wszędzie palmy i małe wodospady. Czuję się jakbym była w zupełnie innej strefie klimatycznej
:). Po kilku zdjęciach ruszamy dalej do dwóch kolejnych hoteli-kasyn. Pierwszy to Luxor Hotel, który oddaje klimat Egiptu i jest w kształcie piramidy, przed którą stoi Sfinks a drugi to bajkowy hotel o nazwie Excalibur. Robi wrażenie jakby był z papieru wykonany i pomalowany, czego to Amerykanie nie wymyślą
;-). Zerkając na drugą stronę ulicy po jednej stoi MGM Grand czyli trzeci co do wielkości hotel na świecie a największy w USA. To tutaj odbywają się znane walki bokserskie czy koncerty najwybitniejszych gwiazd. A po drugiej stronie widzę… Nowy York
:). Empire State Building czy Chrysler Building i wszystko to mam wrażenie jest jak namalowane, zupełnie nieprawdziwe
:).
W momencie zgłodniałam i naszła mnie ochota na hamburgera. Jestem już dziewięć dni w Stanach a jeszcze nie zjadłam nawet jednego
;-). McDonald’s odpada bo tutaj to najgorsze g… więc nie mając za dużego wyboru idziemy do innej amerykańskiej sieciówki – Wendy’s. Należę do tych osób co śmieciowego jedzenia przeważnie unikają i nie pamiętam kiedy ostatnio byłam w jakimś tego typu lokalu. Po otrzymaniu jedzenia, jestem nawet dość pozytywnie zaskoczona. Nie ma tam samej buły i mięsa ale jest sporo warzyw jak sałata, pomidor, ogórek, cebula więc nie jest najgorzej
;-). Stwierdzam, że nie był to najgorszy wybór:). Najedzeni ruszamy do trzy-piętrowego sklepu M&M’s. Wchodzę i doznaję szoku… tylu kolorów tych znanych na całym świecie cukierków jeszcze w życiu nie widziałam. Wszystkie kolory tęczy, nawet z własnym imieniem można je mieć czy innym napisem jaki się chce. Można tu kupić wszystko, od kubeczków, breloczków, magnesów, piżam, koszulek, długopisów, po ręczniki, plecaki, poduszki itd… To istny raj dla dzieci. Od tych kolorów aż może zakręcić się w głowie. Oczywiście kupiłam parę rzeczy jak np.. śliczne malutkie, zielone skarpetki z napisami m&m’s dla mojej bratanicy, która urodzi się za niecałe dwa miesiące
:). I sobie koszulkę za jedyne 5$
:). Zaraz obok jest sklep Coca-Coli ale ten nie robi już na mnie takiego wrażenia.
Zbliża się wieczór a my chcemy zobaczyć pokaz wodny fontanny przed hotelem Bellagio więc wracamy do samochodu by podjechać jak najbliżej i mieć kilka kroków do hotelu a później by móc szybciej wrócić do naszego hotelu. Udaje nam się zaparkować niedaleko Bellagio i ruszamy na pokaz, który rozpocznie się niebawem. Nie ma jeszcze zbyt wielu ludzi więc mamy dobrą „miejscówkę” do oglądania i robienia zdjęć czy kręcenia filmu. Fontanny umiejscowione są na sztucznym jeziorze przed hotelem i zsynchronizowane są z muzyką. Kiedy pokaz się rozpoczyna jestem oszołomiona
:). Staram się wszystko nagrywać by móc później pokazać rodzinie. Woda jest pięknie podświetlona, fontanny tańczą w rytm muzyki i wszystko wygląda jak z bajki
:). Koniec piosenki oznacza koniec pokazu więc ruszamy na parking. Ale po drodze spotykamy kogoś z kim muszę sobie zrobić zdjęcie
:). Alan z „Kac Vegas” stoi jak żywy
;-). Ma żyrafę i tygrysa i oczywiście dziecko w nosidełku na brzuchu
;-). Tak mnie to rozbawia, że ustawiam się w niewielkiej kolejce i cykamy sobie fotki
:). No teraz dopiero mogę jechać do hotelu
:).
Super relacja
:) Bardzo miło się czyta i aż chciałoby się tam być i widzieć te wszystkie piękności. Wyprawa do USA leży u mnie póki co w strefie marzeń, ale kto wie, może kiedyś...Gratuluję odwagi i wspaniałej wyprawy! Pozdrawiam.
@Justa - dziękuję bardzo
:) Miło mi, że mój post Ci się spodobał
:) @Aga_podrozniczka - Bryce Canyon jest naprawdę widowiskowy. W słońcu mieni się przeróżnymi odcieniami pomarańczu. Warto go odwiedzić jeśli zawita się do Utah.
@Pado dziękuję bardzo!
:)Szykuję się do następnej relacji również z USA ale znacznie bardziej zaawansowanej
:-). Tylko ze dwa-trzy dni mi zejdą na pisanie
:)
Mam to szczęście, że moja najlepsza przyjaciółka, z którą dzielę moje smutki i radości już od ponad 25 lat, mieszka właśnie w Ameryce i choć namawiała mnie już setki razy na przyjazd do niej, dopiero wówczas jej posłuchałam.
I tak rozpoczęła się moja pierwsza przygoda z Ameryką!
To mój pierwszy tak długi lot, który spędzę sama, obok kogoś zupełnie mi nieznanego z wewnętrznym, wielkim jak ocean strachem przed lataniem.
Środa – dzień pierwszy
W środku nocy na lotnisko przywiózł mnie brat i choć spałam tylko 2h a wiem, że przede mną cała doba na nogach to i tak czuję się jak nowo narodzona. W końcu nieznany świat czeka już na mnie a ja na niego i niebawem mam poznać jego smak. Postanowiłam, że będę się dobrze bawić i spróbuję wyzbyć się wszystkich lęków a i może kogoś ciekawego na swojej drodze poznam.
Wchodzę na pokład pierwszego samolotu Warszawa-Amsterdam , odwracam się za siebie i widzę znajomą twarz. Hmm czy ja się nie pomyliłam? – myślę sobie. Odwracam się kolejny raz i widzę Pawła Małaszyńskiego. Udaję, że zupełnie mnie to nie rusza choć stoi tuż za mną z jakimś kolegą a ja sobie przypominam jak bardzo lubiłam graną przez niego postać w „Magda M” czy „Twarzą w twarz”.
Następne dwie godziny spędzam w samolocie z motylami w brzuchu, nie wierząc, że za kilkanaście godzin będę tysiące kilometrów od Europy.
Natychmiast po wylądowaniu oczywiście dzwonię do mamy i się melduję, że szczęśliwie dotarłam i kto ze mną leciał samolotem :). Po czym przechodzę przez odprawę na kolejny samolot, już do USA gdzie Pan zadaje tysiąc pytań: „ a po co lecę, a do kogo, a czemu nie byłam w Ameryce wcześniej skoro mam tam przyjaciółkę? Itd… I tak trwa to około 5 minut po czym Pan celnik oddaje mi paszport i mówi, że mogę przejść dalej. Gorąco współczuję tym ludziom, którzy nie mówią po angielsku bo musi być to dla nich podwójny stres. Znowu zdejmowanie butów, okryć wierzchnich, wyjmowanie aparatu i wszelkich ładowarek i na reszcie znajduję się przy właściwym wyjściu, z którego wsiądę do samolotu do Seatle, a to jeszcze nie będzie koniec powietrznej przygody w przeciągu jednej doby :).
Ludzi oczekujących na lot jest dużo, a nawet bardzo dużo i większość Holendrów i Amerykanów. Ale nie jestem jedyną Polką na pokładzie bo znowu leci ze mną Paweł M. i jego kolega :). Niestety okazuje się, że po wejściu do samolotu nie siedzimy obok siebie ;-). Moim towarzyszem podróży na kolejne 10h jest pan pochodzący z Ukrainy a mieszkający od 10 lat w Stanach. Dobrze, że przed samym startem jak rozmawiałam z mamą nie palnęłam niczego głupiego o sąsiedzie, kiedy zapytała mnie kto siedzi obok :), bo okazało się, że rozumiał większość mojej rozmowy :). Pamiętajcie zatem, że choć nasz język trudny i niepopularny to jednak niektórzy mogą go dobrze rozumieć :).
Na całe szczęście podczas całego długiego lotu nie ma żadnych turbulencji ( a naszykowałam się na najgorsze ;-) zabierając ze sobą całą apteczkę leków przeciwko chorobie lokomocyjnej). Latanie nigdy nie należało do moich ulubionych zajęć choć już sporo lotów odbyłam. Podczas długiej podróży mój sąsiad nie daje mi spać opowiadając różne historie ze swojego życia. Tak więc słucham, jem, piję i tylko 2h śpię. Poza lodowcami Grenlandii, które robią na mnie ogromne wrażenie nic ciekawego po drodze nie ma :). Ocean jak ocean, dużo wody i nic więcej.
Nareszcie po ponad 10h lądujemy w Seatle. Niebo troszkę zachmurzone i niewiele widziałam podczas podejścia do lądowania ale cieszę się, że zaraz będę mogła zejść na ląd :). A tam czeka na mnie kolejna kontrola tym razem wizowa gdzie Pan celnik decyduje czy zostanę wpuszczona na terytorium Stanów Zjednoczonych czy nie. Dzięki Bogu nie zadaje mi miliona pytań tylko: w jakim celu przyjechałam, gdzie się zatrzymam i na jak długo? Później odciski palców, spojrzenie w kamerkę, pieczątka w paszporcie z datą kiedy wjeżdżam i do kiedy mogę zostać i już jestem w Ameryce!
Teraz muszę odebrać bagaż i nadać na kolejny lot, przejść jeszcze jedną kontrolę bezpieczeństwa gdzie znowu aparat, ładowarki, buty i inne przedmioty lądują w kuwetkach i odbędę ostatni lot.
Minęło już 18h kiedy wyjechałam z domu a jeszcze przede mną dwu godzinny lot i około godziny spędzonej na lotnisku. Niebawem opuszczę stan Waszyngton i udam się do Utaha, a dokładniej do miasta mormonów czyli Salt Lake City.
Wsiadając do samolotu jestem już ledwo przytomna i sił mi wystarcza tylko na 15 minutową pogawędkę z przemiłą sąsiadką, która jest w ogromnym szoku, że już tak długo jestem w podróży i nieźle się trzymam ;-).
Po niecałych 2h lotu przed samym lądowaniem budzę się bo trochę nami trzęsie ale zmęczenie powoduje, że jest mi obecnie wszystko jedno i turbulencje mnie zupełnie nie przerażają. Gdybym trzeźwo myślała i byłby to mój pierwszy lot to pewnie paznokcie wciskałabym w podłokietniki fotela. Dokładnie po ponad 21 godzinach od wyjścia z domu ląduję w SLC!
Mam ochotę od razu położyć się i spać, gdziekolwiek to możliwe ale tutaj jest dopiero 4 po południu przy czym w Polsce już północ!Staram się jakoś rozbudzić bo zaraz spotkam się z moją przyjaciółką, jej mężem i ich córką. Ale oczywiście pierwsze co robię to piszę do domu, że szczęśliwie doleciałam do SLC i wszystko jest w jak najlepszym porządku :).
Odbieram walizki, rozglądam się po hali przylotów i widzę całą trójkę czekającą na mnie! Jestem bardzo wzruszona bo choć nie tak dawno widziałam ich w Polsce to jednak teraz jestem u nich, po długiej męczącej podróży, po starciu z własnymi lękami, po wielu godzinach spędzonych nad oceanem, który do tej pory wzbudzał we mnie dużo strachu, nareszcie zaczynam spełniać swoje jedno z największych podróżniczych marzeń i to u boku ludzi, których kocham!
Nie mam bladego pojęcia jak spędzę następne 2 tygodnie, co zobaczę, kogo poznam ale jestem cholernie szczęśliwa, że mogłam tu przylecieć. Moja przyjaciółka pytała się mnie co chciałabym zwiedzić, dokąd pojechać ale zrobiłam tylko niewielki zarys tego co może przyjdzie mi zobaczyć. Nie podejrzewałam wówczas, że aż w tyle pięknych miejsc zostanę przez nich zabrana.
Choć jestem nieziemsko zmęczona i śpiąca to nie chcę zmarnować ani jednej minuty i od razu tego samego dnia robimy sobie wieczorny spacer wokół Kapitolu (The Utah State Capitol). Patrzę na niego i mówię, że wygląda prawie identycznie jak ten w Waszyngtonie, po czym dowiaduję się, że praktycznie większość wygląda tak samo :). Budynek i teren dookoła niego robią na mnie spore wrażenie. Nie dosyć, że jest tak czysto, że mam wrażenie iż można jeść z chodnika, to trawa skoszona wszędzie równo co do centymetra, drzewa obsypane kamyczkami, równe chodniki a w tle kolorowe góry (coś jak nasze Bieszczady jesienią).
Po pierwszym spacerze w USA, kolacji i długich rozmowach czas pójść spać. Tylko jakby to powiedzieć, zmęczenie osiągnęło już taką fazę, że chęci na spanie minęły i dotknął mnie problem bezsenności. Kiedy udaje mi się w końcu zasnąć to po 3h snu mój organizm stwierdził, że jest już wypoczęty i w środku nocy postanowił się obudzić. Oczywiście w środku nocy w USA bo w Polsce jest już południe więc nic dziwnego iż nie mam ochoty na dłuższy sen. I tak dopadł mnie jet lag, który dał mi się we znaki w ciągu pierwszych trzech dni.
Czwartek – dzień drugi
Że jest to środek tygodnia a moja przyjaciółka jak co dzień chodzi do pracy to ja, jej mąż i córa szykujemy się na spędzenia czasu razem odwiedzając nieznane mi zakątki miasta. Michał zaplanował na początek poznanie centrum SLC, zobaczenie katedry mormonów i przespacerowanie się do centrum handlowego, w którym możemy znaleźć nie tylko sklepy ale i dwa małe wodospady, trzy fontanny, potok przepływający przez środek i wiele ciekawych atrakcji.
Najpierw wybieramy się do skweru, na którym znajduje się świątynia mormonów, muzeum jej powstania, centrum turystyczne, piękny kwiecisty ogród i kilka innych ciekawych miejsc, które warto odwiedzić jeśli miałby ktoś ochotę na szersze zgłębianie wiedzy nt. kościoła pod nazwą Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich. Postanowiłam zobaczyć katedrę w środku gdyż z zewnątrz wygląda przepięknie jednak nie wiedziałam wówczas, że wejście do niej przysługuje tylko wyznawcom owej religii. Tak więc po chwilowym rozczarowaniu idziemy do muzeum Historii i Sztuki Kościelnej, które zgromadziło 60 tysięcy eksponatów związanych właśnie z życiem, historią i twórczością mormonów a później do Biblioteki Historii Rodziny gdzie znajduje się kolekcja genealogiczna. Muszę przyznać, że choć nie byłam wielce zainteresowana tą religią i historią jej kościoła to atrakcje te sprawiły, że ciekawie i miło spędziłam tam czas i nawet znalazłam Biblię i Księgę Mormonów wydaną w języku polskim.
Naprzeciwko katedry stoi piękna fontanna otoczona drzewami i kwiatami przed która oczywiście muszę zrobić zdjęcie. Michał mówi, że często mormoni biorący ślub robią sobie tutaj sesje zdjęciowe zaraz po uroczystości. Faktycznie okolica jest urokliwa i… czysta, nawet bardzo czysta. Przeszliśmy dotąd kilka przecznic a ja nadal nigdzie nie dostrzegłam najmniejszego śmiecia fruwającego po chodniku czy ulicy. Jak na razie uznaję to miasto najczystszym jakie widziałam w moim życiu ;-).
Zaraz za katedrą, przy kolejnej ulicy stoi wielkie centrum handlowe (City Creek Center), które odwiedzamy. Na razie nie w celu robienia zakupów tylko przespacerowania się po jego terenie, którego notabene mało nie jest, bo aż 20 hektarów.
W drodze powrotnej do mieszkania wstępujemy do sklepu (nie jakiegoś wielkiego hipermarketu tylko zwykłego, średniej wielkości marketu). Naszła mnie ochota na płatki śniadaniowe i choć moja przyjaciółka ma ich w domu trzy rodzaje to postanawiam kupić kolejne ;-). Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu pojawia się cała, długaśna aleja tylko i wyłącznie z płatkami do mleka! Wiedziałam wcześniej, że w Ameryce wszystko jest duże (pralki, suszarki, lodówki itp..) ale taki wybór płatków śniadaniowych to jakieś szaleństwo! Oszołomiona tym co widzę, w końcu po 10 minutach decyduję się na jedne:).
Po południu Magda wraca z pracy i po wspólnym obiedzie i odpoczynku oznajmiają mi, że wybieramy się na punkt widokowy, z którego widać całą panoramę miasta i otaczające je góry. Tak więc pakujemy się do samochodu i po 10 min. przejażdżki wysiadamy przy Ensign Peak Nature Park. Jest to wzgórze, które ma zaledwie niecałe 122 m wysokości i wejście na sam szczyt wolnym krokiem zajmuje około 25 minut z psem, dzieckiem i kobietą w ciąży ;-) ale widoki z samej góry szczególnie przy zachodzie słońca są przepiękne. To na tym szczycie, przywódca mormonów - Brigham Young w lipcu 1847 roku stwierdził, iż tutaj czyli w SLC osiądą oni i zbudują swoje „imperium”. I faktycznie jeszcze do niedawna miasto było zamieszkane w większości przez mormonów.
Krajobraz rozpościerający się z tego miejsca jest jak niekończąca się opowieść. Ma się ochotę tak po prostu wpatrywać w niego godzinami. To był świetny pomysł na zakończenie drugiego dnia mojej wycieczki.
Piątek – dzień trzeci
Z samego rana po śniadaniu wybieramy się nad Wielkie Słone Jezioro (Great Salt Lake). Nie mam żadnego wyobrażenia jak może wyglądać choć Michał ostrzega mnie, że nic szczególnego poza wodą w oddali i dużą ilością soli od brzegu jeziora to raczej nie zobaczę :) ale warto się wybrać bo to dość niedaleko i jak literatura wspomina jest to drugi na świecie pod względem zasolenia akwen wodny zaraz po Morzu Martwym. Faktycznie przybywając na miejsce widzę biel, biel, biel i gdzieś w oddali wodę. Żeby dojść do wody pokonujemy szybkim truchtem kilkaset metrów odparowanej soli, w miejscu której w przeszłości była również woda. Dookoła nas nie ma żywej duszy. Na parkingu tylko nasz samochód. Jezioro jest ogromne i z tego co czytam jest ono największe w Stanach Zjednoczonych (120 km długości i 45 km szerokości). Jest cicho, słonecznie i za ciepło jak na mój dzisiejszy strój :). Oczywiście nie byłabym sobą gdybym nie spróbowała czy faktycznie jest takie słone jak się o nim czyta, no i faktycznie jest :). Aż twarz mi się wykrzywiła po polizaniu palca zanurzonego w wodzie :). Robię kilka zdjęć i wracamy do samochodu bo zaraz czekają mnie kolejne atrakcje.
Po powrocie do domu przebieramy się, bierzemy rowery plus przyczepkę dla dziecka, Michał dopina ją do swojego roweru wraz z „małą księżniczką” w środku i ruszamy do City Creek Canyon czyli połączenia parku z kanionem, gdzie można pospacerować, pojeździć na rowerze, pobawić się z psem czy najzwyczajniej odpocząć. Trzeba się trochę zmęczyć żeby na rowerze móc podziwiać piękno przyrody bo trasa wiedzie cały czas pod górę. Choć nie mam najgorszej kondycji to jednak są momenty, że powątpiewam iż dam radę dalej jechać. Jedyna myśl jaka mnie podtrzymuje na duchu to fakt, że z powrotem będzie cały czas z górki :). Zmęczona choć z wielkim bananem na ustach wracam po 2h do domu i zapowiadam, że następny dzień na żaden rower już nie wsiądę i muszę sobie choć troszkę odpocząć :).
Sobota – dzień czwarty
Tak jak zapowiedziałam wczoraj dzisiaj nie dam się namówić na więcej sportu. Plan jest aby nic nie robić i moje nogi po wczorajszej przejażdżce są bardzo wdzięczne za taki przebieg sytuacji ;-). Tak więc tylko jedziemy na zakupy, gotujemy, oglądamy filmy a wieczorem wybieramy się do centrum handlowego, w którym byłam dwa dni temu. Magda chce sobie kupić kolczyki więc idziemy na babskie zakupy zostawiając Michała z córą w domu. Muszę przyznać, że wieczorową porą kiedy wszystko jest podświetlone miasto i teren galerii wyglądają bardzo okazale.
Niedziela – dzień piąty
Choć jest połowa października to słońce podczas tej podróży jak na razie mnie nie opuszcza. Dlatego chcąc to wykorzystać udajemy się wszyscy na przechadzkę po okolicznych wzniesieniach. Wybieramy nie za wysokie miejsca bo Magda w szóstym miesiącu ciąży nie powinna za bardzo się nadwyrężać. Choć ja i tak podziwiam ją bardzo bo nie wiem czy będąc w jej stanie miałabym siły na podejście nawet pod niewielkie pagórki :). Spacer zajmuje nam niecałe dwie godziny a ja kolejny raz nie mogę uwierzyć w jak pięknym miejscu oni mieszkają. Ile atrakcji można samemu sobie zagwarantować jak tylko ma się na to ochotę. Jak blisko ma się góry, pagórki, jeziora, kaniony i parki narodowe. Mam ochotę tu zostać na dłużej i takie spacery robić sobie kilka razy w tygodniu. Tu gdzie my jesteśmy jest jeszcze piękna kolorowa jesień. Trawy mienią się kolorami a po drugiej stronie miasta na szczytach gór widać już śnieg. Za dwa tygodnie rozpocznie się już sezon narciarski w SLC. To naprawdę coś niesamowitego czego bardzo brakuje mi w moim mieście.
Po wieczorze filmowym kładę się spać z nadzieją, że mój jet lag minął bo wczoraj po raz pierwszy nie obudziłam się o 3 nad ranem z myślą, że można by już wstać :).
Poniedziałek – dzień szósty
Tak jest! Jet lag pokonany! W końcu jestem wyspana i wypoczęta oraz gotowa na kolejny dzień przygód :).
Dziś wybieramy się do Parku Stanowego Antelope Island (Antelope Island State Park). Jest to park stanowy obejmujący swoim terenem największą wyspę na Wielkim Słonym Jeziorze o nazwie Antelope. Kierujemy się na północ od SLC przez następnych około 60 km i docieramy na miejsce. Siedzę z otwartą buzią i staram się robić zdjęcia. Teren parku jest… ogromny, tzn. może dla mnie bo Michał powtarza, że w każdym większym parku w Stanach są drogi betonowe i takie przestrzenie, że trzeba je pokonywać samochodem bądź rowerem. Dla mnie to zupełna nowość. Parki z Polski kojarzą mi się z lasami, zielenią, ścieżkami a nie tym co właśnie widzę :). Dojeżdżamy do informacji turystycznej (visitor center) gdzie oczywiście kupuję widokówki i ruszamy na zwiedzanie punktów widokowych. Nie muszę wspominać, że tło jakie się przed nami maluje kolejny raz pozostawia mnie oniemiałą :). Mijamy po drodze węże (choć nie znam się na nich zupełnie to jednak nie ryzykuję zbyt bliskiego spotkania z tym okazem) oraz bizony. Te drugie są naprawdę na wyciągnięcie ręki. Michał chcąc mi zrobić frajdę podjeżdża bardzo blisko i choć wyskakuję na ułamek sekundy z samochodu by mógł mi z bizonem zrobić zdjęcie to natychmiast wchodzę do środka by nie drażnić zwierza. Pełni wrażeń i z dziesiątkami zrobionych zdjęć wracamy do domu.
Wtorek – dzień siódmy
Odpuszczam sobie wszelkie atrakcje bo chcę się wybrać na zakupy :). Już orientuję się w prostym rozkładzie ulic w Ameryce i podążam według wskazówek jakie dostałam, do innego równie dużego centrum handlowego – The Gateway. Buszuję po sklepach chcąc kupić parę pamiątek i jakąś odzież. Zawsze jak wyjeżdżam staram się przywieźć coś ciekawego mojej rodzinie i przyjaciołom więc i tym razem nie wrócę z pustymi rękoma. Po paru godzinach wracam do domu i podpytuję Michała jakie mamy plany na następne dni :). Wiem, że szykują mi z Magdą jakąś niespodziankę ale nie chcą zdradzić szczegółów ;-). Mówią tylko, że wybierzemy się do Las Vegas a później stamtąd do jednego z parków narodowych. O rany! Las Vegas! Nie sądziłam, że tam pojadę! A teraz Michał pyta się mnie czy mam ochotę lecieć helikopterem nad Wielkim Kanionem?! Myślę, że chyba mi się coś przesłyszało, ja w helikopterze, nad kanionem? Mówi, że jak mam ochotę to zarezerwuje taki lot na piątek tylko żebym była pewna czy chcę tzn. czy się odważę. Dzwonię do rodziców i im mówię jaką mogę mieć możliwość, tylko, że to mało nie kosztuje bo aż 300$. Ale z drugiej strony może nigdy nie będę w Wielkim Kanionie, może drugiej szansy nie będzie? Oczywiście rodzice namawiają mnie abym leciała i się nawet nie zastanawiała :). Tak więc Michał rezerwuje mi lot i zapewnia, że na pewno będę zadowolona :). No oby bo 300$ drogą nie chodzi ;-).
Środa – dzień ósmy
Wstajemy wcześnie rano, Magda wychodzi do pracy a ja zaczynam pakować rzeczy na następne kilka dni i robić kanapki na drogę. Chcemy wyjechać przed 10 rano żeby na około 16-17 móc być w Las Vegas. Magda kupiła sobie bilet lotniczy i dołączy do nas w piątek po południu. Zabieramy co potrzebne i ruszamy w drogę. Jedziemy na południe drogą stanową nr 15 mijając po drodze takie miasta jak Provo czy St. George. Czasami wiele mil nie ma nic poza oddalonymi o kilka kilometrów formami skalnymi czy ciągnącymi się w nieskończoność bezdrożami. Ameryka jest wielka i momentami zupełnie niezamieszkana. Na granicy stanów Utah/Arizona i Arizona/Nevada cykam fotki znanym z filmów tablicom z napisami np. „Welcome to Nevada” :).
Z małymi przystankami na jedzenie czy rozprostowanie nóg docieramy do Las Vegas przed godziną 17.00. Meldujemy się we wcześniej zarezerwowanych pokojach w hotelu Circus Circus i po chwilowym odpoczynku ruszamy na miasto :) ale wcześniej zahaczamy o zaplecze hotelowe bo chcę zobaczyć jak tutaj wyglądają kasyna. Jeśli był ktoś z Was w kasynie np. w Monte Carlo to będzie miał tutaj zupełnie inny obraz kasyna. Tu ludzie wchodzą ubrani jak im się podoba i z czym im się podoba. Mogą usiąść z zestawem z McDonald’sa przy maszynie i grać do woli :). Tutaj nikt nie sprawdza dowodu tożsamości i nie pyta o wiek. Jedynie z bardzo małymi dziećmi nie można przebywać w kasynie a tak poza tym to hulaj dusza piekła nie ma ;-). Po spacerze w „Hadesie” wychodzimy na zewnątrz i udajemy się na główną ulicę LV czyli Las Vegas Blvd przy której stoją wielkie hotele-kasyna znane z wielu amerykańskich produkcji filmowych jak np. Ocean’s Eleven czy Kac Vegas. Na odcinku 7 km tej ulicy znajduje się aż 19 z 25 największych hoteli na świecie pod względem ilości pokoi. Zaczyna się ściemniać więc wszystkie te hotele, restauracje, sklepy są jak w Polsce choinki w Boże Narodzenie. Wszystko dookoła się mieni a muzyka zmienia się co kilka metrów bo w każdym miejscu grają coś innego. Dawno nie słyszałam takiego hałasu. Wszystko to miesza się z dźwiękami klaksonów samochodowych, śpiewaniem ulicznych artystów i rozmowami ludzi. Choć jest już wieczór i jest druga połowa października to nadal jest ponad 25C i powietrze jest dość suche. A to wszystko przez to, że Las Vegas leży na środku pustyni. Nie chciałabym znaleźć się tutaj w sezonie letnim kiedy w cieniu jest ponad 40C i ludzi 10 razy więcej niż obecnie.
Każdy hotel to budowla nawiązująca do czegoś innego najczęściej do innych obiektów z całego świata. Mijamy Wenecję i plac Św. Marka, na którym jest w skali 1:1 zbudowany Pałac Dożów, dalej widzimy fontannę Di Trevi jaką możemy odnaleźć w Rzymie czy wieżę Eiffla z Paryża i Łuk Triumfalny. Po co Amerykanin ma odwiedzać Europę skoro może przyjechać do LV i mieć wszystko „w pigułce” ;-). I to wszystko znajduje się przy jednej ulicy. W jednym z hoteli występuje właśnie Shania Twain a w innym hotelu swoją iluzję prezentuje David Copperfield. Po długim lecz fascynującym spacerze wracamy do hotelu aby dobrze się wyspać i odpocząć przed kolejnym interesującym dniem.
Czwartek – dzień dziewiąty
Budzę się wcześnie rano z niedowierzaniem, że jestem w Las Vegas :). Słońce świeci za oknem, żadnej chmury na niebie, w Polsce trochę ponad 10C a ja mam tutaj prawie 30C, no żyć nie umierać ;-). Zaraz po śniadaniu wybieramy się na długi spacer po Las Vegas tym razem aby zobaczyć to miasto za dnia. Najpierw udajemy się na najwyższy punkt obserwacyjny w LV i na całej półkuli zachodniej czyli do hotelu-kasyna Stratosphere. Już wczoraj jak wjeżdżaliśmy do miasta zauważyłam ten wysoki hotel, trochę wyglądający jakby na samej jego górze wylądował statek kosmiczny :). Hotel ten ma wysokość 350m więc faktycznie widoki muszą być ciekawe.
Po kilkunastu minutach spaceru, podziwiając „maszyny” jakimi ludzie jeżdżą w Ameryce docieramy do hotelu. Michał kupuje bilety a ja tymczasem zabawiam „moje przyszywane, tymczasowe” dziecko, które bardzo polubiło ciocię :). Wjazd na samą górę bez korzystania z żadnych tamtejszych atrakcji jak np. karuzela insanity rozciągająca się 20m od krawędzi wieży, kosztuje 20$ od osoby. Ja osobiście za wszelkie tego typu atrakcje z góry dziękuję :). To nie na mój żołądek :). Przed wjazdem windą na sam szczyt musimy przejść przez kontrolę i wszystkie ewentualnie niebezpieczne rzeczy (jak choćby ramie teleskopowe do aparatu) należy zostawić w przechowalni, z nimi nie wjedziemy na górę. Winda pokonuje wysokość bardzo szybko i niecałą minutę później jesteśmy na samej górze. Wow… nie wiem co powiedzieć, od której strony zacząć robić zdjęcia, brak mi słów! Niecałe 10 lat temu byłam na Wieży Eiffla, z której widoki też zrobiły na mnie duże wrażenie, ale nie było tak przejrzystego nieba i pięknej pogody, więc teraz to co widzę chyba na dłużej zapamiętam ;-). No i trzeba dodać, że ten punkt obserwacyjny jest o prawie 50m wyższy niż budowla w Paryżu. Jak już oswoiłam się z wysokością i ekscytacja trochę opadła mogę zacząć robić zdjęcia :) i przyglądać się tym wszystkim atrakcjom. Jak patrzę na ludzi w karuzeli czy w wagonie X-scream (jeżdżącym w dół i w górę po wyciągniętym ramieniu) to słabo mi nie jest ale przyznaję, że atrakcje są raczej dla tych co choroby lokomocyjnej i lęku przed wysokością nie mają :).
Po spędzeniu ponad godziny na górze i w środku i na zewnątrz jedziemy odebrać rzeczy pozostawione w przechowalni i odwiedzić tutejsze kasyno. Postanowiłam po raz pierwszy w życiu zagrać w kasynie :). Nie jestem fanką żadnych gier, nawet tych planszowych więc temat ten nigdy mnie „nie kręcił”. Ale być w Las Vegas i nie spróbować to już grzech ;-). Dlatego zakładam, że nie wydam więcej jak… 15$ hehehe i zobaczę na czym ta zabawa polega, że tak wielu ludzi szybko się uzależnia. Nie umiem zbytnio grać w karty, ruletka też odpada bo dla mnie to żadna frajda więc wybieram stół do blackjacka :). Michał na szybko tłumaczy mi zasady bo ich też nie znam i ruszam do stołu a on z oddali robi mi zdjęcia :). Krupierowi natychmiast mówię, że to moja pierwsza gra w życiu w kasynie i proszę aby pomału mi wszystko wytłumaczył :). Pan bardzo przemiły, pyta się mnie skąd jestem po czym zamiast Poland rozumie Holland i zaczyna mówić coś o tulipanach :). Więc jeszcze raz powtarzam, że nie jestem z Holandii tylko z Polski, na co on „aha… „ i zaczynam stawiać :). Na początku idzie mi całkiem nieźle i wygrywam śmiesznie niewielkie pieniądze, choć dla mnie każdy wygrany dolar to jak prawie 6 w totolotka ;-). Zabawa trwa około 20 min więc to niezły sukces, że z 15$ aż tyle czasu mogę sobie pograć. Po tym czasie, tracąc ostatniego dolara dziękuję Panu za grę i wyjaśnienie zasad i radosna jak małe dziecko, które dostało nową zabawkę wracam do Michała i śpiącej królewny ;-).
Teraz mamy plan przejść wzdłuż całą główną ulicę by pozwiedzać większość hotelowych atrakcji jakie ukazuje Las Vegas. Z hotelu Stratosphere do ostatniego hotelu, który mamy w planie czyli Mandalay Bay mamy ponad 9 km więc postanawiamy wrócić do hotelu, pozwolić małej się przespać i za 2-3h ruszyć samochodem do Mandalay Bay, skąd podejmiemy spacer główną ulicą:). Zaraz za hotelem, dosłownie przy następnej przecznicy znajduje się bardzo duży sklep z pamiątkami (oczywiście wszystko to „made in China” ) więc postanawiam wstąpić by pokupować trochę magnesów na lodówkę, breloczków i tego typu gadżetów :). Sklep nazywa się Bonanza Gifts i rzeczywiście jest w czym wybierać jeśli ktoś tak jak ja, poszukuje drobiazgów na pamiątkę.
Po krótkim odpoczynku, kiedy największe słońce minęło postanawiamy wyruszyć znowu „na miasto” :). Las Vegas w dzień nie robi takiego wrażenia jakie robiło ubiegłego wieczoru. Teraz to zwyczajne miasto, dość ruchliwe, z tysiącami turystów i nadal bardzo głośne :). Pierwszy hotel, który odwiedzamy to wspomniany wcześniej Mandalay Bay. Hotel z bliska jest ogromny a na terenie dookoła niego wszędzie palmy i małe wodospady. Czuję się jakbym była w zupełnie innej strefie klimatycznej :). Po kilku zdjęciach ruszamy dalej do dwóch kolejnych hoteli-kasyn. Pierwszy to Luxor Hotel, który oddaje klimat Egiptu i jest w kształcie piramidy, przed którą stoi Sfinks a drugi to bajkowy hotel o nazwie Excalibur. Robi wrażenie jakby był z papieru wykonany i pomalowany, czego to Amerykanie nie wymyślą ;-). Zerkając na drugą stronę ulicy po jednej stoi MGM Grand czyli trzeci co do wielkości hotel na świecie a największy w USA. To tutaj odbywają się znane walki bokserskie czy koncerty najwybitniejszych gwiazd. A po drugiej stronie widzę… Nowy York :). Empire State Building czy Chrysler Building i wszystko to mam wrażenie jest jak namalowane, zupełnie nieprawdziwe :).
W momencie zgłodniałam i naszła mnie ochota na hamburgera. Jestem już dziewięć dni w Stanach a jeszcze nie zjadłam nawet jednego ;-). McDonald’s odpada bo tutaj to najgorsze g… więc nie mając za dużego wyboru idziemy do innej amerykańskiej sieciówki – Wendy’s. Należę do tych osób co śmieciowego jedzenia przeważnie unikają i nie pamiętam kiedy ostatnio byłam w jakimś tego typu lokalu. Po otrzymaniu jedzenia, jestem nawet dość pozytywnie zaskoczona. Nie ma tam samej buły i mięsa ale jest sporo warzyw jak sałata, pomidor, ogórek, cebula więc nie jest najgorzej ;-). Stwierdzam, że nie był to najgorszy wybór:). Najedzeni ruszamy do trzy-piętrowego sklepu M&M’s. Wchodzę i doznaję szoku… tylu kolorów tych znanych na całym świecie cukierków jeszcze w życiu nie widziałam. Wszystkie kolory tęczy, nawet z własnym imieniem można je mieć czy innym napisem jaki się chce. Można tu kupić wszystko, od kubeczków, breloczków, magnesów, piżam, koszulek, długopisów, po ręczniki, plecaki, poduszki itd… To istny raj dla dzieci. Od tych kolorów aż może zakręcić się w głowie. Oczywiście kupiłam parę rzeczy jak np.. śliczne malutkie, zielone skarpetki z napisami m&m’s dla mojej bratanicy, która urodzi się za niecałe dwa miesiące :). I sobie koszulkę za jedyne 5$ :). Zaraz obok jest sklep Coca-Coli ale ten nie robi już na mnie takiego wrażenia.
Zbliża się wieczór a my chcemy zobaczyć pokaz wodny fontanny przed hotelem Bellagio więc wracamy do samochodu by podjechać jak najbliżej i mieć kilka kroków do hotelu a później by móc szybciej wrócić do naszego hotelu. Udaje nam się zaparkować niedaleko Bellagio i ruszamy na pokaz, który rozpocznie się niebawem. Nie ma jeszcze zbyt wielu ludzi więc mamy dobrą „miejscówkę” do oglądania i robienia zdjęć czy kręcenia filmu. Fontanny umiejscowione są na sztucznym jeziorze przed hotelem i zsynchronizowane są z muzyką. Kiedy pokaz się rozpoczyna jestem oszołomiona :). Staram się wszystko nagrywać by móc później pokazać rodzinie. Woda jest pięknie podświetlona, fontanny tańczą w rytm muzyki i wszystko wygląda jak z bajki :). Koniec piosenki oznacza koniec pokazu więc ruszamy na parking. Ale po drodze spotykamy kogoś z kim muszę sobie zrobić zdjęcie :). Alan z „Kac Vegas” stoi jak żywy ;-). Ma żyrafę i tygrysa i oczywiście dziecko w nosidełku na brzuchu ;-). Tak mnie to rozbawia, że ustawiam się w niewielkiej kolejce i cykamy sobie fotki :). No teraz dopiero mogę jechać do hotelu :).